Od kilku dni na ekranach polskich kin gości najnowszy film Romana Polańskiego o sugestywnym tytule „Rzeź”. Podobnie jak poprzedni film reżysera, „Autor widmo" />

Od kilku dni na ekranach polskich kin gości najnowszy film Romana Polańskiego o sugestywnym tytule „Rzeź”. Podobnie jak poprzedni film reżysera, „Autor widmo”, licznie nagradzany w Europie – pozostaje on w dużej mierze ignorowany przez amerykańskie środowisko filmowe. Nie po raz pierwszy nad walorami artystycznymi przeważyły innego rodzaju kwestie.

Tymczasem sam film zdecydowanie zasługuje na uwagę. Obraz jest bardzo kameralny, całość akcja rozgrywa się w pomieszczeniach nowojorskiego mieszkania (z wyjątkiem samego początku i końca filmu). Bójka pomiędzy dwoma chłopcami skutkuje spotkaniem ich rodziców w celu wyjaśnienia sprawy. Choć początkowo wszystko przebiega kulturalnie, dość spokojnie i w atmosferze wzajemnego zrozumienia, to jednak stopniowo, z każdym kolejnym wypowiedzianym zdaniem i zmianą tonu głosu, atmosfera zaczyna się zagęszczać. Roman Polański, jak przystało na przedstawiciela kina autorskiego, ma swój charakterystyczny styl i formę opowiadania, w której czuje się najlepiej i za którą jest powszechnie podziwiany. Nie inaczej jest w „Rzezi”. Początkowo prezentowany przez bohaterów spokój, opanowanie i dążenie do kompromisu okazują się być jedynie formą, w którą wtłoczyła ich współczesna kultura i społeczeństwo. Polański, jak to ma w zwyczaju, pokazuje prawdziwy stan tej czwórki, pełen złości, frustracji, bezsilności i straconych złudzeń. Ale na tym poprzestaje, nie ocenia tych odcieni szarości, nie prawi morałów ani kazań. Mimo to film ma w sobie dużo elementów komediowych i w ciągu 79 minut seansu w sali kinowej często rozbrzmiewa śmiech. Duża w tym zasługa aktorów, cała czwórka wypadła rewelacyjnie. Może chwilami Jodie Foster wydaje się być trochę sztuczna, ale da się to uzasadnić postacią, którą przyszło jej grać.

Film można też zaliczyć do tych obrazów, w przypadku których nie można mieć zarzutów co do tłumaczenia tytułu. Pewnej zmiany dopuścił się sam reżyser, który oparł dzieło na podstawie sztuki Yasminy Rezy pt. „Bóg mordu” („Le Dieu du Carnage”).

Polskie tłumaczenia tytułów zagranicznych filmów to temat niezwykle barwny i stale zyskujący nowe, ciekawe przypadki. Takie przykłady jak „Wirujący seks” czy „Szklana pułapka” są już właściwie kultowe i nikomu nie trzeba ich przedstawiać. Z obecnego repertuaru kin także można wyłowić interesujące tłumaczenia, jak np. najnowszy film jednego z mistrzów współczesnego kina – Stevena Spielberga. „War horse”, gdyż taki jest oryginalny tytuł tej produkcji, opowiada o przyjaźni między chłopcem a koniem. Ukochane zwierzę trafia w sam środek walk I wojny światowej, a chłopiec próbuje je odnaleźć. Tymczasem polski dystrybutor zignorował fakt, że koń jest centralną postacią tej historii i na polskich plakatach widnieje tytuł „Czas wojny”. Niby wszystko zgodnie z prawdą, a jednak czegoś brakuje.

Nie jest to jedyny przykład tłumaczenia tytułu, które nie oddaje w pełni istoty filmu. Takim przypadkiem jest również triumfator ubiegłorocznych Oscarów „Jak zostać królem”. Nie da się ukryć, że obraz opowiada o staraniach księcia Alberta, aby być godnym królewskiego tronu. Jego zasadniczym problemem jest jąkanie się, a co za tym idzie – niezdolność do publicznych przemówień. Oryginalne „The King’s Speech” („Królewska mowa”) kładzie nacisk na określony element, nieobecny w polskim tytule. Zresztą istnieje obawa, że modła tłumaczenia filmów z użyciem formuły „jak zostać…” zagości u nas na dłużej. Na plakatach najnowszego filmu George’a Clooneya „Idy marcowe” („The Ides of March”) pod głównym tytułem widnieje podpis „Jak zostać prezydentem?”.

Niedosyt można też odczuwać w przypadku serialu „Gotowe na wszystko”. Tytuł oddaje niejako charakter głównych bohaterek, jednakże z „Desperate housewives” (w wolnym tłumaczeniu „Zdesperowane gospodynie domowe”) można było osiągnąć więcej. W USA to pojęcie weszło do języka potocznego, natomiast polszczyzna nie bardzo miała czym się wzbogacić.

Największą ofiarą polskich tłumaczeń w ostatnich latach pada twórczość Woody’ego Allena. Wyświetlane w polskich kinach w 2010 r. „Whatever Works” funkcjonowało jako „Co nas kręci, co nas podnieca”. Oryginał można by przetłumaczyć jako „Jakby nie było” (zresztą taka była pierwsza wersja) czy dosłownie „Cokolwiek działa”. Słowa te padają w filmie kilkakrotnie, w nich też wyraża się właściwie cała myśl przewodnia tej historii. Skąd taki pomysł na tytuł? Prawdopodobnie z chęci przedstawienia filmu przez dystrybutora jako tzw. komedii romantycznej. Świadczy o tym również plakat filmu, na którym nie ma… głównego bohatera(!). Zamiast zgryźliwego i neurotycznego staruszka pojawia się przystojny młodzian, grający raptem w kilku scenach. Podobne przypadki, choć już mniej rażące, miały miejsce przy kolejnym filmie Allena „Poznasz przystojnego bruneta”. Choć niewątpliwie jest coś na rzeczy, to jednak w „You will meet a tall dark stranger” („Poznasz wysokiego nieznajomego w czerni”) chodzi o coś innego – przyzna to każdy po uważnym obejrzeniu filmu. Historia wcale nie jest tak lekka i zabawna, jak sugeruje to tytuł czy krótkie fragmenty promocyjne. A na plakacie po raz kolejny zabrakło miejsca dla jednego z kluczowych bohaterów, tym razem dla starszej pani. Straciła je na rzecz sympatycznej skądinąd 27-letniej Freidy Pinto.

Jak widać, polskie tłumaczenia tytułów filmów stanowią czasami niewdzięczny temat i nic nie wskazuje na to, aby miało się to zmienić. Chyba że odnotowana w ubiegłym roku rekordowa popularność rodzimych produkcji w kinach przerodzi się w coś trwałego. Wówczas oferta zagraniczna, a tym samym kwestia przekładu tytułów, straci na znaczeniu.

Marcin Bień

Pomożemy w tłumaczeniu.Zadzwoń