Od jakiegoś czasu Polskę powoli (ale konsekwentnie) ogarnia fala postępującej feminizacji języka. Odkąd Joanna Mucha oświadczyła, że jest ministrą, a nie mini" />

Od jakiegoś czasu Polskę powoli (ale konsekwentnie) ogarnia fala postępującej feminizacji języka. Odkąd Joanna Mucha oświadczyła, że jest ministrą, a nie ministrem, głośno zrobiło się o psycholożkach, socjolożkach, muzyczkach i krytyczkach, a do życia publicznego zaczęło przenikać coraz więcej osobliwie brzmiących terminów z marszałkinią i polityczką na czele.

Dla przeciętnego użytkownika języka podobne formy rzeczywiście brzmią dosyć dziwnie i niecodziennie, sprawiając wrażenie, jak gdyby były tworzone na siłę pod wpływem feministycznej ideologii i chęci zapobiegania niewidzialności kobiet w życiu publicznym. Okazuje się jednak, że tak naprawdę nienaturalny był raczej brak kobiecych nazw zawodów, jakiego doświadczaliśmy w ostatnich dziesięcioleciach.

Tuż po wojnie w Polsce zupełnie normalnym i powszechnym było używanie słów takich jak profesorka, dyrektorka i psycholożka… A zwyczaj ten sięga znacznie dalej w przeszłość, pierwsza poważna fala językowej emancypacji kobiet przetoczyła się bowiem już na przełomie XIX i XX wieku. Dlaczego więc zwyczaj używania sfeminizowanych nazw zawodów zanikł, oddając prym męskim formom?

Wydaje się, że powodem mogła być migracja ludności ze wsi do miast w poszukiwaniu wyższego statusu i lepszego życia. Zawody określane typowo męskimi słowami postrzegane były jako bardziej prestiżowe, w związku z czym formy te bardzo szybko zyskały na popularności. Przekonanie, że męskie nazwy zawodów brzmią znacznie bardziej profesjonalnie i poważnie, pokutuje zresztą w społeczeństwie do dzisiaj. Być może część sprzeciwów wobec obecnej fali feminizacji języka wynika właśnie z tego, że nowe, żeńskie formy w porównaniu z uznanymi formami męskimi zdają się brzmieć nieco niepoważnie.

Zażarta debata publiczna na temat feminizacji języka trwa na polskim podwórku w najlepsze, podczas gdy zachodnie standardy stopniowo zmierzają raczej ku zupełnej neutralności i zapobieganiu dyskryminacji poprzez usunięcie słów nacechowanych płciowo ze sfery publicznej. W konsekwencji w anglojęzycznych krajach słowa takie jak businessman i businesswoman zastępowane są neutralnym i bezbarwnym „businessperson”. Zasadne staje się więc pytanie, czy i nas za kilka, może kilkanaście lat czeka kolejna fala zmian i burzliwych dyskusji pod wpływem idei zupełnego zrównania ze sobą przedstawicieli obu płci w przestrzeni publicznej. I to dopiero będzie wyzwanie językowe.

(KJ)

Pomożemy w tłumaczeniu.Zadzwoń