Artysta tłumacz Artysta tłumacz

Zaintrygował mnie wywiad Jacka Szczerby (dziennikarz Gazety Wyborczej)
z Barbarą Grzegorzewską (tłumaczka z francuskiego), który pojawił się
3 grudnia 2009 roku w Dużym Formacie: „Fanga w nos ma wielu zwolenników”.

Tłumaczka przełożyła „Nowe przygody Mikołajka” (René Goscinny, Jean-Jacques Sempé). Na łamach tygodnika opowiada o trudnych fragmentach książki i zwierza się ze swoich strategii translatorskich.

Moglibyśmy spodziewać się, że główne kłopoty z przekładem oscylują
w granicach języka. Nic bardziej mylnego! Grzegorzewska wskazuje przede wszystkim na problem z przełożeniem realiów francuskiego życia na życie polskie. Tam: domki z ogródkiem, samochody inne niż fiat, czy ogólnodostępne jedzenie. Tu: trochę więcej szarzyzny „mimo wszystko”, niższa stopa życiowa, blokowiska… Tłumaczka nie zdecydowała się na zmianę realiów:

„Założyłam, że czytelnik zrozumie, że Mikołajek żyje w innym świecie.”

W codzienne życie wpisuje się także język. W latach 70-tych i 80-tych posługiwano się częstokroć, z naszej perspektywy, archaizmami. Grzegorzewska nie zdecydowała się jednak na silą ingerencję na płaszczyźnie językowej, choć potwierdza, że problem z aktualizacją języka był dość poważny. Wspomina:

„(…)unikałam jednak tego, co wydawało mi się archaiczne, np. <dać fangę w nos>.”

A to tylko jedna z rozterek… Autorka przekładu dodaje, że w oryginale występowały postacie, których nie sposób znaleźć w Polsce, na przykład „surveillant” – ktoś na wzór woźnego, a może wychowawcy. Ostatecznie w tłumaczeniu dała „opiekuna”.

Wątpliwości pojawiały się też przy próbie przełożenia tytułów piosenek, które nie funkcjonują w polszczyźnie. Jeden z utworów w polskim przekładzie ma zupełnie inną treść (nie wspominając o tytule), niż w oryginalnym utworze. Może się to wydawać dziwne, ale strategie translatorskie niejednokrotnie zaskakują, ukazując spryt i inteligencję tłumacza.

Polski „Mikołajek” to prawdziwe arcydzieło. Grzegorzewska dopilnowała nawet tego, aby dopieścić swoim czułym piórem każdy niuans. Na przykład taka onomatopeja… Francuskie pomidory, po nadepnięciu ich, robią na bazarze „cruish”, polskie zaś – „pflut”, bo „peerelowskie pomidory są miękkie i nie wydadzą takiego odgłosu.”

Tłumaczka skupiła się także na powtórzeniach – choć charakterystyczne dla francuszczyzny, ciężkostrawne dla polszczyzny.

Dużo kłopoty sprawiło także przekładanie dowcipów. Najtrudniejsze okazały się te, które polegają na grze słów. Tłumaczka zdecydowała się przetłumaczyć nawet jedno z nazwisk: pan Cloche w polskim przekładzie to Dzwon (w związku z niemożnością przetłumaczenia dowcipu zabawnego tylko dla osoby, która posiada wiedzę, że w języku francuskim funkcjonuje powiedzenie „dzwony odlatują do Rzymu”).

Najlepiej jednak świadczy o tłumaczce sposób opowiedzenia historii.

„Wykluczyłam stosowanie słów takich jak <rzekł> czy <odparł>, których żaden mały chłopiec na pewno by nie użył.”

Godzi się ona z tym, że bohaterem przekładu pozostaje mały chłopiec, który… musi popełniać sporo błędów językowych.

Taki to los tłumacza – powielać błędy za bohaterem…

MJ

Pomożemy w tłumaczeniu.Zadzwoń